Kiedy rodzi się zaufanie…

Rozmowa z p. Beatą Kawą, która od kilkunastu lat prowadzi Rodzinny Dom Dziecka
Zanim porozmawiamy o Rodzinnym Domu Dziecka, może powie Pani parę zdań o rodzinie, którą najpierw stworzyliście z mężem?
– Wspólnie wychowaliśmy dwie fantastyczne córki. Obie są już dorosłe, jedna z mężem i dziećmi mieszka u nas w domu. Wspólnie z zięciem pomagają mi w prowadzeniu Rodzinnego Domu Dziecka. Są dla mnie prawdziwą podporą, szczególnie po śmierci męża i mamy, którzy przez kilkanaście lat byli ostoją dla naszej licznej rodziny.
Nie ma w Polsce wielu osób, które swoją przyszłość wiążą z prowadzeniem Rodzinnego Domu Dziecka. Skąd u Pani i męża taki pomysł?
– Najpierw byliśmy rodziną zastępczą, potem pojawiła się myśl o Rodzinnym Domu Dziecka. Dlaczego się na to zdecydowaliśmy? Zawsze bliskie mojemu sercu były sprawy dzieci. Chodziłam do studium nauczycielskiego, myślałam o pracy z dziećmi. Moja mama prowadziła kolonie i dom wycieczkowy, więc inne dzieci zawsze były gdzieś blisko… Potem, kiedy założyliśmy z mężem swoją rodzinę, skoncentrowałam się na wychowaniu córek, ale ta myśl „nie odpuszczała”, krążyła w moim sercu i umyśle. Kiedy nasze dziewczyny dorosły, poszły na studia, wróciła ze zdwojoną siłą. Pomyślałam: „czemu nie”? Mamy doświadczenie rodzicielskie, gotowość w sobie, dobre warunki – duży dom, ogród. Mąż był na rencie więc wiedzieliśmy, że będzie mógł zaangażować się „na całego”. Porozmawialiśmy z córkami, bo niezależnie od tego, że były już dorosłe, to musiała być decyzja całej naszej rodziny. Były na „tak”, więc zgłosiłam się do Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Wadowicach.
Ile dzieci jest obecnie pod Pani opieką?
– Na chwilę obecną jest ich siedmioro. Przez minione 15 lat mieszkało z nami łącznie 27. Najpierw opiekowałam się dziećmi wspólnie z mężem a potem sama choć z pomocą m.in. córki i zięcia, którzy przeszli odpowiedni kurs. To spora gromadka w bardzo różnym wieku a więc mnóstwo dobrych emocji i niejedno poważne wyzwanie. Pewno kilka rzeczy zrobiłabym inaczej, ale tej decyzji, którą kilkanaście lat temu podjęliśmy z mężem, nigdy bym nie zmieniła. Z całą mocą chcę powiedzieć: było warto!
Państwo swoją kilkunastoletnią „przygodę” zaczynali od bycia rodziną zastępczą. Jakie warunki musieliście spełnić, by nią zostać?
– Trzeba było przejść specjalne szkolenie, testy psychologiczne i badania lekarskie, bo – wiadomo – człowiek powinien być w miarę zdrowy. Wymagana była dobra opinia w środowisku lokalnym. Trzeba było też spełnić wymagania lokalowe. Oczywiście nie chodzi o to, żeby mieć jakiś super dom, ale dziecko musi mieć przysłowiowy „swój kąt”. To wszystko było należycie sprawdzane a potem weryfikowane. I dobrze, bo chodzi przecież o dzieci i ich dobro.
A propos środowiska. Jak układają się relacje z bliższym i dalszym otoczeniem?
– Szczerze, to od początku bardzo dobrze. Z tego co wiem, to jesteśmy bardzo dobrze odbierani. My też żyjemy bardzo dobrze z wszystkimi: szkołą, sąsiadami, dalszym otoczeniem. Wiadomo, nieraz zdarzają się trudne sytuacje, bo trafiają do nas dzieci z różnymi problemami, ale nigdy nie mieliśmy przez to kłopotów z sąsiadami czy generalnie w naszej lokalnej społeczności.
Jak długo zostają z Państwem dzieci, którymi się opiekujecie?
– Bardzo różnie. Czasami jest to kilka miesięcy, ale zazwyczaj to są lata. Mamy też dzieci, które nadal z nami mieszkają choć są dorosłe. My niemal ze wszystkimi dziećmi, które zamieszkały w naszym domu, utrzymujemy kontakt, nawet jeśli zostały zaadoptowane bądź usamodzielniły się. Dla każdego z nich nasz dom jest otwarty. Dla kilkorga stał się takim domem „na zawsze” – albo z nami mieszkają albo regularnie wpadają na obiad, żeby pogadać, poradzić się i – co jest niesamowicie fajne – pomóc w opiece nad tą gromadką, która obecnie z nami mieszka. To zresztą uważam za nasz wielki sukces – dzieci chcą do nas wracać i utrzymywać relacje. A mówimy przecież o dzieciakach, które wiele w życiu przeszły i przez to trudno im komuś zaufać i zbudować silną więź emocjonalną.
Włoski myśliciel i filozof, ks. Antonio Rosmini-Serbati powiedział kiedyś, że cokolwiek dobrego uczynimy naszemu bliźniemu, zyskuje na tym nasza dusza. Co zyskała Pani dusza przez te minione 15 lat?
– Oj, bardzo dużo. Wejście w „rolę” rodziny zastępczej a potem prowadzenie Rodzinnego Domu Dziecka, to ogromna odpowiedzialność. Nie ma co kryć, bywa czasami ciężko, bowiem trafiają do nas dzieci poranione przez dorosłych. To duże wyzwanie, ale moment, kiedy te dzieci przychodzą, przytulają się, zaczynają mówić „mamo”, „tato”, „ciociu”, kiedy rodzi się zaufanie, kiedy w relacjach z innymi, w nauce, w rozwoju emocjonalnym i intelektualnym widać, jak przekraczają kolejne granice, to coś niesamowitego, coś co rekompensuje wszystkie trudniejsze momenty. Podsumowując, droga, którą wybrałam z mężem, a którą teraz kroczę z pomocą moich dzieci i pozostałych członków rodziny, nie jest dla każdego. Jednak jeśli wybierze się ją świadomie, to przeradza się w prawdziwe powołanie. Nie wyobrażam sobie innego życia, nie chciałabym przeżywać go inaczej.
Dziękujemy za rozmowę.